„Byliśmy na grani szczytowej, która jest długa i w ciężkich warunkach
potrafi być niebezpieczna. Tak jak napisałam na swojej stronie
nie byliśmy na głównym wierzchołku Dhaulagiri.”
Na którymś z bliższych wierzchołków (wysokościomierz wskazał nam 8076 m)
stanęliśmy tuż po południu, jednakże z naszych obliczeń wyszło, że mimo,
iż dzieli nas tylko 100 m wysokości względnej od szczytu,
zabrało by to minimum 3 godziny.
Na grani szczytowej, w dole jeden z przedwierzchołków.
Ze szczytu schodzilibyśmy już w bardzo ciężkich warunkach
pogodowych,
bo właśnie nastąpiło załamanie kolejne 67 godzin, jeśli
nie pobłądzilibyśmy
w ciemnościach. Nie chcieliśmy biwakować na tej wysokości
i postanowiliśmy zawrócić.
Frederik (Szwed) przez chwilę wahał się, czy nie iść dalej, ale
po chwili
też zawrócił. Koreańczyk natomiast, gdy doszedł do tego miejsca,
usłyszał od swych
dwóch Szerpów, że to jest właśnie „SUMMIT”; chyba chcieli z nim
jak najszybciej
ruszyć w dół, no i on również z tej wiadomości się bardzo ucieszył.
Nie wiemy, czy nie chciał usłyszeć, że to nie jest wierzchołek,
czy też naprawdę
nie usłyszał, ale to chyba on wywołał to całe zamieszanie, twierdząc,
że byliśmy wszyscy na szczycie.
Najciężej było podczas zejścia.
Zejście natomiast było karkołomne
Trwało dwa i pół dnia,
mimo, że robi się je w jeden.
Schodziliśmy w terenie bardzo zagrożonym lawinowo, gdyż w nocy spadło tam
około 80 cm śniegu.
Raz nawet przysypała nas lawina (dość poważnie niestety), podmuch
przesunął nas
niebezpiecznie blisko w stronę szczeliny; Dodo spadł kilka razy
z wysokiego
nawisu na szczęście byliśmy związani „lotną”, przez pół dnia
kluczyliśmy
wśród labiryntu szczelin. Mieliśmy dużo szczęścia, że cało z tego
wyszliśmy.
Informacja własna
Zdjęcia: Dodo Kopold