wróć
Polski Związek Alpinizmu

K2 – Dziennik Wyprawowy cz. IX

Opublikowano: 7-02-2018; 11:09 przez Marek Karnecki | Modyfikacja: 7-02-2018; 11:15 przez Marek Karnecki

GRAWITACJA

Po smoczym ogonie

O łuski ostre

Tnąc liny

Do góry brniemy,

Do łba

W ogień wiatru zbrojnego.

Bo o to tam w górze

Olimpijski zapłonął ogień.

Jak zdobyć tę Górę?

Nie wystarczy przybyć i zobaczyć, aby zwyciężyć. Trzeba się trochę pomęczyć, a zmęczeni i tak liczyć będziemy na łut szczęścia, na uśmiech losu, na ciszę wiatru. Jak sprawić, by jet stream zapomniał o tej i tak już zapomnianej przez ludzi i bogów dolinie?

Naszym orężem staje się cierpliwość. Lecz wrogiem płynący nieubłaganie czas. Tu wszystko się plącze, staje niejasne, do głosu dochodzą obawy i lęki, które musimy pokonać.

Trwa walka o kolejne metry Góry. W bazie wiatr przygina namioty do ziemi i gna z dołu tumany śniegu. Czekamy…

Jedni spędzają dni w Bazie, inni idą walczyć.

Gdy chwila wolna, ja piszę…

Nie zawsze jest refleksyjnie, dziś nie będzie… dziś trochę bardziej „in action”… czasem myślę, że takiego reżysera jak los, to nie ma, nie było, i nie będzie.

Noc.

Tak ciemna, że obudzony, nie wiem gdzie jestem. Ktoś mnie woła przez mrok… powoli wraca świadomość. Namiot. Woła Piotr, pobudka. Dziś nasza kolej. 5:00 rano. Macam wokół, szukam latarki… jest, i stała się jasność. Oszronione wszystko, zimno, -24. Własnym oddechem nachuchałem małą zaspę, obok śpiwora, to czapka pokryta białym kożuchem. Strzepuję śnieg i ze wstrętem zakładam ją na głowę. Wciągam kombinezon, buty, łapawice, kask… Pora. Pora wyjść z namiotu. Pada śnieg, ale tam w górze, gwiazdy. Dziwne. Bucham parą. Skrzy się oddech. Powoli człapię na śniadanie. W kuchni już czekają. Mógłbym z zamkniętymi oczami wyłowić z termosów owsiankę, jajko i naleśnika. Za dwa dni, po zejściu, muszę pogadać z kucharzem, przecież on nam robi na złość. Dręczy nas monotonią śniadania topionego w głębokim tłuszczu, na lodowcu podskakuje to w brzuchu jak piłka golfowa… nic to, co by to nie było, ląduje w brzuchu, smak ma małe znaczenie, jest ciepłe i ma w sobie kalorie. Jeszcze camel z herbatą, na plecy… i wio.

Dwa snopy światła, jak dwa pijane motocykle na bezdrożach. Wyruszamy z bazy. Patrzę pod nogi… szukam, węszę… jest! Mój przyjaciel lis. Uśmiecham się do świeżych śladów, wiem, że bezbłędnie powiodą mnie tam dokąd sobie wymyśliłem, do czarnego, smoczego ogona.

Noc czarna.

W świetle czołówki skrzy się pył diamentowy rozsypany po całym lodowcu, to ten puszek, co spadł z czystego nieba. Skrzy się, mruga, a my go depczemy tak brutalnie.

Na lodowcu trop lisa znikł. Nie. Nie skręcił, ani nie zawrócił. Po prostu… uniósł się w powietrzu? Ale wstał dzień, już widać naszą dalszą drogę, świt i czerwień na szczycie, gdzie ktoś zapalił olimpijski ogień, o który my, śmiertelnicy będziemy się zmagać.

droga do C1
Droga do C1

Gdy zaczęły się liny, zaczęła się żmudna, nudna praca. Jumar w górę, podciągnięcie, jumar w górę… przepięcie na kolejną linę, jumar w górę… gdy wychodzi słońce robimy się czujni. Tam w górze promienie ciepła są jak lewarki, podważają małe kamyczki, a te w objęciach grawitacji ruszają w dół, zabierając po drodze kumpli. Wprost na nasze kaski. Pierwszy świst, jak nadlatująca kula.

Paaadnij!

Kaamieeeń!

I tak do samego trawersu. Ostrzał trwa. Wyłączamy myśli skupiając się na nadlatujących kamieniach, na przepinaniu się na kolejne liny.

Lód staje się stromy, twardy. Ostrza raków zgrzytają jak nóż szklarza po lustrze… lustrze, w którym odbijają się żółte postacie. Lód zastępują rzęchy… śmiejemy się, że to nowa dyscyplina, rzęchtooling, dobrze, że za nami nie ma nikogo, spod raków fruną kolejne eskadry brzęczących, kamiennych kamikaze atakujących hordy Mongołów zmierzające ku Słońcu Japonii błyszczącemu na szczycie…

Po 6 godzinach docieramy do c1. 5950 m.n.p.m.

C1C1

Stroma, skalna grzęda, sam grzbiet smoka, a na niej małe placki, jakby ślady po wyrwanych łuskach. Na jednej z nich – nasz namiocik. Pomarańczowa kopułka przytwierdzona liniami do podłoża jak wariat do łóżka w najcięższym psychiatryku. Ani drgnie, może wiać i 100 na godzinę.

Wpełzamy do środka. Wnętrze wielkości małej beczki, żółte, lekko zaśnieżone. Gdy wyciągnęliśmy śpiwory i w kombinezonach wleźliśmy w nie, do namiotu nie dało się wetknąć szpilki, i jeszcze skos, zsuwam się na Piotra zgniatając go jak śledzia. No dobra, gotujemy…

Podwieszamy w przedsionku msr (palnik i butlę) i zaczynamy topić śnieg… nagle fruuuu, powiew wiatru, szarpniecie namiotem… i nasz msr odlatuje w 1000 metrową przepaść.

I właściwie razem z nim nasza dzisiejsza kolacja, jutrzejsze śniadanie, poranna kawa 3w1 i herbata, którą mieliśmy właśnie zaparzyć. I ulatują nasze plany. I wiem już: po zaschniętym gardle, po suchości oddechu w nocy, że rano będziemy schodzić. Niech żyje zgrabność:)

w c1: Piotr Tomala i Rafał Fronia
w c1: Piotr Tomala i Rafał Fronia

Zaszło.

Dlaczego słońce połączone jest z ziemskim piecykiem? Gdy zachodzi ostatni promyk temperatura spada w dół w tak nieprawdopodobnym tempie… natychmiast zamykamy śpiwory, ładujemy tam botki, rękawice, camele… puste co prawda, wszystko to co będzie potrzebne rano. Bo teraz… zaczyna się epoka lodowcowa. Szron, wystąp! I szron występuje. Oblepia wszystko. I z minuty na minutę powiększa się śnieżna zaspa w której leżymy. Najgorszy moment, w całym życiu, we wszystkich wyprawach: gdy garść szronu leci na twarz. Chusta zasłania usta, nos… no ale oczy, czasem czapka odsłoni ucho, a tu łup, szufelka szronu z lodem i śnieżnym puchem. A za chwilę to się topi i spływa na szyję, a jak zamek od śpiwora się zsunie… to zamarza i mamy szalik z lodu.

Połykamy zasypiacze, zaraz… kilka minut i wszystko nam zwiśnie, jak ten szron, porwie nas Morfi… 14 godzin, jako mumia balsamowana śniegiem. I mrozem.

Sen – niesen, to śpię, to się budzę. Bolą plecy, okazuje się, że akurat tam, akurat pod krzyżem musi tkwić kamień wielkości drogowego pachołka.

Czekam świtu, dnia, słońca… jak, jak, no nie wiem jak, ale jeśli nie nadejdzie… to się wścieknę. Nie mogę się ruszyć… bo spadają zaspy z nieba, z powały namiotu (nawet jak tam na zewnątrz słonce, to tu śnieżyca) nie mogę się nie ruszać, boli… ale wtedy skalny pachołek pod moją d… przewierca mnie na wylot.

Wreszcie obok porusza się śnieżna pryzma, rozsuwa się zamek zrzucając lodowe sople. I wyłania się głowa Piotra: wstajemy? Bo zaraz mnie szlag trafi… tak, wstajemy. Ale teraz wszystko po kolei:

1. Trzeba się otrząsnąć z zaspy… bo inaczej wyląduje w śpiworze.

2. Trzeba założyć wewnętrzne botki, są w śpiworze. Jeden z nas zwija się w kłębek w jednym kącie, a w drugim trwa walka, zakładanie botków i potem butów. Potem zmiana.

3. Trzeba zwinąć śpiwory, wcisnąć je do worków do plecaków, a są zaśnieżone i zalodzone, trzeba je znieść do bazy, wysuszyć.

4. Trzeba założyć uprząż, odpalić ogrzewacze, dociągnąć zamki…

Gotować przypomnę, nie musimy, msr nie wrócił w cudowny sposób z dołu.

A wszystko to w ośnieżonym pokoiku wielkości beczki.

Schodzimy. Od zakładania raków i wygruzowywania namiotu dłonie zmieniły się w dwa bolące, nieczułe sople.

Teraz zjazd.

Pyłówki suną w dół jedwabnymi strugami, a gdy powieje, wracają z powrotem bezładną masą, jakby słoń prychnął z trąby.

Lina za liną. Te luźne liny dają się łatwo okiełznać, wpiąć, te naszpanowane stawiają opór, są ciężkie, trudno zamotać węzeł zjazdowy. Stoi się w stromym lodzie, drżą zmęczone łydki, a każdy krok to potrącane, luźne kamienie, a na niższej linie dynda Piotr. Czujność sapera. Sapera, od którego błędu zależy nie własne, ale cudze życie. To właśnie jest partnerstwo w górach. Zaufanie. Łączymy się tu w pary. Ale nie ma klucza. Długi z Krótkim, Głośny z Cichym… ważne jest to coś, ta więź liny, która przekłada się na wszystkie sytuacje.

Przebijamy się przez morze rumoszu. W dół płyną kamienne salwy, ale tam nikogo nie ma. Tracimy czujność.

Po lodowym trawersie droga wiedzie na skalny ząb. A dalej dłuugi kuluar, do samego dołu.

Przepinam linę. Nade mną nie ma nikogo, a mimo to coś szumi, dudni. Odwracam głowę, dębieję.

Pędzi na mnie biała ściana. Potężna, jak z filmu o tanich efektach, sztuczna, nierealna, w ogóle tu nie pasuje. Ale pędzi, i wyje. Myśli zagłusza ryk. Myśli i mój krzyk: laaawiiinaaa!

Rzuciłem się w prawo, tam gdzie lód przechodzi w skały, jeden, drugi raz oplatam karabinek liną, kładę się, kulę, raki zabijam w lód a kask z twarzą wtulam w skalne załomy. Zamykam oczy. Sekunda, dwie… łup. Uderza we mnie pociąg. Jakbym wszedł pod wodospad, lecąca biała masa bębni, dudni, szarpie, czuję jak napierany śniegiem plecak zaczyna ciążyć, lina wrzyna się w dłoń, a kolejne kule śniegu łomocą w kask, głuchnę od huku. Wydaje mi się, że krzyczę, ostrzegam Piotra, ale nawet ja siebie nie słyszę, co dopiero On.

Kamienie; jeśli tam, w tej śnieżnej fali tsunami są kamienie… to już po nas.

Wuuu, duuu, buuu…. i nagle cisza.

Otwieram oczy. Niepotrzebnie. W ślad za szarżą śnieżnej huzarii pędzi bezładna masa pyłu. Nic nie widać, nic nie słychać.

Gdy w końcu odważyłem się wstać palcami odnajduję radio: Krótki, żyjesz? Krótki!

Jest, drze się zza załomu, zsuwam się w dół. A ze skał wstaje bałwan. Nie ma żółtego kombinezonu, twarzy… jest tylko oblepiona śnieżna postać z jakiejś horrendalnej kreskówki. Postać ociera twarz, wyłaniają się oczy i śmiejący się pysk. Rechotamy jak po wysadziu śnieżnego sracza w surrealistycznej komedii.

Puszcza stres… ufff.

Drżą kolana.

Schodzimy dalej wygłaskanym, idealnym zboczem kuluaru. Ale co chwila zerkamy w górę, ot tak, na wszelki wypadek, czy aby lawina nie ma jakichś braci… na dole sterty popkornu.

Białe kulki lawiny rozsypane po całym lodowcu, setki metrów w lewo, w prawo, na wprost, aż po zbocze Broad Peaka wszystko przetarte śnieżną ściereczką, która skryła nasze ślady, szczeliny, kopczyki.

Dolina z powrotem stała się dziewiczym lodowcem… ze śladami mego lisa.

Przebiegł już po lawinie? Rozglądam się… a może?

Dotarliśmy do bazy.

Anioł Stróż odetchnął, my też…

Raf

logotypy

Partnerzy