wróć
Polski Związek Alpinizmu
Aktualności > Aktualności - Wspinaczka wysokogórska > Zachodnia ściana Annapurny

Zachodnia ściana Annapurny

Opublikowano: 13-05-2008; 4:06 przez mteg

Zakończyła się pierwsza część Tryptyku Reaktywacji. Drugie powtórzenie
drogi Gabarova, niestety bez szczytu, ale za to kawałek dobrego
wspinania. Teraz trwają przygotowania do drugiej, pakistańskiej części.

Sam nie wiem, czy przesadziliśmy. Siedzę teraz w bazie, patrzę
na wierzchołek i jestem zadowolony. Ba, jak sobie przypomnę ostatnie
dwa tygodnie… a może i więcej. Zatem zacznijmy od początku.

Sam wierzchołek miał być zdobyty szybko. Do tego była potrzebna
dobra aklimatyzacja i oczywiście dobry zespół. Jedziemy w wypróbowanym
składzie: Piotr Pustelnik (któremu oczywiście brakuje już tylko Annapurny
do Korony), Peter Hamor, Darek Załuski i niżej podpisany.
Jako aklimatyzację wybieramy Ama Dablam, która została nam przedstawiona,
jako tłumna, całkiem trudna (do V w skale),
ale śnieżna i z poręczówkami po starych wyprawach.

Tłumu nie ma. Jesteśmy tylko my w bazie. Śniegu też nie ma.
Sama skała i lód. Stare poręcze są, ale niewiele. W ciągu 12 dni akcji
(24 marca przybywamy do bazy) kładziemy 1000 metrów poręczówek,
zakładamy 3 obozy: C1 na 5750, C2 na 6000, C3 na 6400 i podejmujemy
atak szczytowy. Sporo wspinania w skale w dolnych partiach. Cała grań
do trójki bez śniegu, także kluczowy kuluar powyżej obozu II. Na ścianie
(o wycenie podobno VI) przed dwójką wiszą stare liny,
ale i tak
strach się do nich wpiąć. Ogólnie krucho i wcale niełatwo. Jednak
największe zdziwienie czeka nas podczas ataku szczytowego. Idziemy
stromym, lodowym polem, które ani na moment nie odpuszcza. Serak,
od którego góra przyjęła nazwę (czyli Dablam) jest cały popękany.
Szukamy drogi bokiem po skałach, następnie wychodzimy na szczytową
grań. Sporo roboty, ale z Peterem 3 kwietnia stajemy na szczycie.
Everestu jak na złość nie widać. A obiecywali takie piękne widoki.
Dzień później Pusty i Darek mają jeszcze gorszą pogodę, ale też
meldują się na wierzchołku. Trzy noce w trójce na 6400, kilka nocy
w dwójce i jedynce, udane wejście na wierzchołek, czyli prawie
7000 metrów — mamy pełne podstawy by czuć się dobrze zaaklimatyzowanymi.

Szybko pod Annapurnę. Jeszcze w międzyczasie wybory w Katmandu,
problemy z helikopterami i plagi egipskie. Po tygodniu siedzenia
i jedzenia w Pokharze, śmigło w końcu do nas przylatuje. Na skutek
interwencji ustnej Piotra. Cóż, lata praktyki. Najważniejsze,
że 15 kwietnia jesteśmy w bazie. Oprócz nas wyprawa wojaków słowackich
atakuje samobójczo drogę normalną. Spadają im lawiny, niszczą się obozy,
ludzie ranni schodzą z pola walki. Słowacy są pod obozem II.
Dalej już nie dotarli.

My od razu do góry. Jak zwykle droga przez lodowiec pod ścianę
zachodnią jest zagmatwana. Nasze żebro Gabarova wygląda imponująco,
trochę podobnie jak na Ama Dablam: mało śniegu, dużo lodu i skały.
Szczególnie jedna skalno-lodowa bariera budzi nasze wątpliwości.
Najpierw dwa dni szukamy drogę przez lodowiec, by się dostać pod ścianę,
wynosimy sprzęt i w ogóle się staramy. 18 kwietnia mamy bazę wysuniętą
na 5000, dzień później znajdujemy drogę do jedynki na 5500. Dla nas
kluczowy moment, bo jesteśmy pod ścianą. Zatem filar ma prawie
2500 metrów w pionie…

21 kwietnia ruszamy do ataku. Z plecakami wyładowanymi jedzeniem
na 10 dni (ci co kojarzą nasze przygody z Annapurną
nie zdziwią się zapewne, że aż tyle), namiotami, gazami i linami.
Zabieramy ze sobą około 500 metrów lin do poręczowania. Dzielimy się
na dwa zespoły. Na pierwszy ogień idziemy z Hamorem. 23 kwietnia
kładziemy około 400 metrów lin powyżej jedynki w stromym kuluarze.
Nieprzyjemny. Płyty skalne delikatnie przyprószone śniegiem. Spokojnie
można by wycenić na skalne V. Lód do 80 stopni, twardy
jak cholera.
Schodzimy do jedynki, chłopaki do nas dołączają i dalej uzbrojeni
w jedzenie i 100 metrów liny do wspinania idziemy na Terra Incognita.
Głównie lód i zmrożony śnieg aż do trzeciego biwaku na 6700 (czyli
naszej „trójki”). Nad nami skalny próg zakończony przewieszonym
serakiem.

28 kwietnia ruszamy do szturmu. Skalny próg to 400 metrów
połogiego terenu o trudnościach do IV, potem Hamor
pięknie pokonuje
przewieszony serak wykorzystując malowniczą dziurę w jego wnętrzu. Lód
na seraku twardy, kruchy i przeraźliwie pionowy. Z tymi worami dyszymy
jak lokomotywy. Jakby ktoś się interesował to dałbym
lodowe V za ten odcinek. Dopiero wyżej trochę wytchnienia
od trudności
technicznych. Ale za to daleko, bo na skróty się nie da (sama skała,
nasi poprzednicy 20 lat temu skrócili sobie drogę po śniegu). Chcemy
wejść na grań szczytową daleko z prawej. Mamy ze sobą dwuosobowy namiot
i kartusz gazu.

Pierwszy biwak na 7700 przechodzi dobrze. Bo jesteśmy
podekscytowany bliskością wierzchołka. W tym dwuosobowym maleństwie
wypełnionym po brzegi nami, szronem i naszymi oddechami nie jest
komfortowo. Rano wchodzimy na mały wierzchołek i rozpoczynamy naszą
drogę po grani szczytowej.

Ten wierzchołek zakończył drogę Gabarova. Wspinaczkowo powinniśmy
się czuć zadowoleni: zrobiliśmy 2300 metrów porządnej drogi,
skończyła się. Ale jesteśmy w Himalajach, a nie w Tatrach. Poza tym,
nie ukrywajmy, fajnie jest wejść na ośmiotysięcznik. Napieramy.
3 kilometry stromej grani, wiatr się wzmaga. Trudno by nie wiało. Odkąd
jesteśmy w bazie nie pamiętam, by nie wiało.

Kończymy grań i dochodzimy do kopuły szczytowej. Jeszcze
ze 150 metrów do góry. Wydaje się na wyciągnięcie dłoni.
Gdyby nie to, że wiatr napiera tak, że ciężko ustać i nadchodzą
ciemne chmury. Jak na tanich filmach. Wspinacze są pod wierzchołkiem,
a tutaj idzie burza. Tylko, że to nie jest film.

Potem wszystko jak w malignie. Mgła taka, że się gubimy. Pioruny
nad nami. Wyładowania tak mocne, że kłują boleśnie w skórę (sic!). Potem
pioruny. Jeden wchodzi mi przez głowę i wychodzi uprzężą. Teraz
jak słyszę trzask, to odruchowo puszczam wszystkie metalowe przedmioty.
Szukanie drogi do biwaku. Mgła, wiatr, burza i czterech co za późno
zawrócili. Po kilka uderzeń pioruna na głowę i znaleźliśmy koniec grani
i zjazd na biwak!

Kolejna noc na 7700 w dwuosobowej maciupinie. Ale to nie wszystko.
Jeszcze trzeba zejść. Rano niewyspani, wymęczeni schodzimy. Poręczówek
nie ma, bo skąd (dopiero nad jedynką). Zatem żmudnie, krok po kroku,
dziaba za dziabą, wspinamy się w dół. Dwa dni.

Dopiero w bazie odetchnęliśmy. Nawet nie w ABC, które jakiś kamień
nam zmiótł w połowie (jak poręczowaliśmy z Peterem nad jedynką,
a Pusty z Darkiem byli w ABC spadł kamień, który trafił na szczęście
nasz namiot, a nie ich). Wydawało nam się, że odpoczniemy i spróbujemy
jeszcze raz. Nie dało się. Byliśmy tak wymęczeni, że przez 3 dni
słanialiśmy się na nogach…

Nie dziwne. Na 21 dni w bazie ponad 2 tygodnie spędziliśmy
pracując w górze, z czego dwa biwaki na 7700 i kilka nocy powyżej 6300.
Cały czas wspinanie. Droga okazała się wymagająca, skalne
odcinki III–IV z miejscami V
na tej wysokości i z tymi plecakami
wysysały siły, do tego lód 45–80 stopni z miejscami 90
i o trudnościach III–IV
z miejscami V, dobijały te wyssane siły.
Patrzę jednak na wierzchołek i nadal jestem zadowolony. Na tej drodze
były dwie ekipy: Gabarov z ludźmi i Czesi. Ci pierwsi, wielka wyprawa,
wytyczyli linię. Ci drudzy, także wielka, oblężnicza wyprawa,
powtórzyli linię i dołożyli wierzchołek. My zrobiliśmy drugie
powtórzenie drogi, w czwórkowym zespole, z niewielką ilością
sprzętu, tylko tego wierzchołka zabrakło…

A kit, byłem tutaj trzy razy, może pokuszę się kiedyś czwarty.

Każdy z nas stwierdził, że najtrudniejsza i jedna z piękniejszych
dróg, które robiliśmy w Himalajach. Do tego w tak doborowym towarzystwie.
I co? I żal wyjeżdżać. Ale przed nami jeszcze sezon letni
i kolejne cele…

Piotr Morawski (Alpinus Expedition Team)

 

zdjęcia: Piotr Morawski (Nikon/Sigma) i Dariusz Załuski

 

www.piotrmorawski.com

 

www.trekandmore.pl

Droga Gabarova na zachodniej ścianie Annapurny.

Partnerzy